Powrót do archiwum artykułów

Cztery powody, dla których nadal uprawiam chrześcijaństwo

Opublikowane: 1 listopada 2024

KJ Zaremba

Najlepiej opracować je samemu. Zadać sobie takie zadanie domowe: Dlaczego nadal chrześcijaństwo? Czy wciąż ma ono dla mnie znaczenie? Czy lecę w nie siłą bezwładności? Czy tkwię w nim jak skazaniec — bez wyboru, bez emocji, bez wyjścia? Jak żyłabym, gdyby go nie było? Odetchnęłabym z ulgą? Szukałabym dalej? Stwierdziłabym, że tak naprawdę jego brak nic dla mnie nie zmienił?

Chrześcijaństwo traktuję tutaj jako ogół myśli wyłaniającej się z Pism Świętych Starego i Nowego Przymierza. Układa mi się on nie tyle w uporządkowany światopogląd, co w szereg codziennych postaw, które razem dają pewien warsztat twórczy — osnowę zapraszającą do działania. Miarą tych postaw jest Osoba, od której imienia przyjęło się ogół tej myśli nazywać, czyli Jezus Chrystus. Jeśli zatem jakiś pogląd bądź postawa są w sposób oczywisty nie-Chrystusowe, nawet jeśli powszechnie łączy się je z kościołem noszącym teoretycznie Jego imię, uznaję je za niechrześcijańskie.

Powód pierwszy: Orientacja w duchowej rzeczywistości

Chrześcijaństwo daje podstawy konieczne do sensownego poruszania się po duchowej rzeczywistości. „Duchowa” rzeczywistość to oczywiście określenie z gruntu subiektywne, związane z ludzkim punktem widzenia. Dla kogoś (Kogoś?), dla kogo sfera duchowa jest tak samo ewidentna jak fizyczna, rzeczywistość będzie po prostu rzeczywistością: „dla Niego wszyscy żyją” (Łk 20:38). „Poruszanie się” to ujmowanie jej w słowa, kreślenie sobie jakiegoś jej obrazu w naszej głowie — ale także formułowanie pytań, rozpoznawanie ciekawych tropów, drążenie trudnych kwestii, wyrażanie niepokoju i wątpliwości.

Jest to zasada dość uniwersalna — w sensie, w przypadku każdego tematu, jeśli zależy nam na wyjściu poza banał i oczywistość, rzecz należy zgłębić chociażby w zakresie ogólnej terminologii, poglądów, prawideł, a być może nawet i kilku nazwisk. Konieczność ta jest już w ogóle nieodzowna, gdy mamy zamiar nie tylko rozumnie rzecz skomentować, ale właśnie skrytykować, przetasować, wyobrazić na nowo, zaproponować własne spojrzenie.

I myśl chrześcijańska wyłaniająca się z Pisma Świętego daje nam ten słownik — daje nam ten zestaw klamer, uchwytów, drabinek i kotew, dzięki którym można forsować masyw skalny rzeczywistości zakrytej (jeszcze) przed naszymi oczami, wspinać się na tę pionową skałę. Na dodatek, ponieważ chrześcijańskie Pisma Święte są tak obszerne i obejmują sobą tyle wieków ludzkiej historii, zestaw pojęć oferowany przez nie tak hojnie jest w istocie bardzo uniwersalny.

Jeśli uznać je za zapis kształtowania się myśli człowieka o ostatecznym, boskim Innym, to ich treści otwierają wręcz na różnorodne pojmowanie o Nim (o Nich?), przygotowują do dialogu. Również do dialogu na temat zinstytucjonalizowanej religii, czyli o tym, co stało się z pierwotną myślą chrześcijańską.

Amos Oz powiedział kiedyś w wywiadzie, że miłość to ciągłe zmaganie między pragnieniem oddania się ukochanemu (Ukochanemu?), a pragnieniem przejęcia nad nim (nad Nim?) kontroli. I Pisma Święte przedstawiają zapis tego miłosnego niepokoju: z jednej strony są wyrazem fascynacji boskim Innym, z drugiej opisują znajome usiłowanie wtłaczania tego Niepojętego w jakieś przystępne równanie, magiczny obrzęd, lampę Alladyna — cokolwiek, co Go obłaskawi, oswoi, sprawi, że przestaniemy czuć na sobie Jego przerażający wzrok (swoją drogą, skąd w Piśmie tyle próśb o to, by odwrócił On od człowieka swoje oczy? I Sartre też Mu ten uporczywy wzrok zarzucał).

Powód drugi: Kondycja duchowa

Pierwszy powód mówił o mapie myślowej, jaka ułatwia poruszanie się w duchowej rzeczywistości. Drugi powód łączy się z pierwszym. Otóż mapa myślowa, jaką roztacza przed nami poznanie chrześcijańskich Pism Świętych, prowadzi nas w prostej linii do konkretnych życiowych dyscyplin, których konsekwentne wdrażanie wyrabia w nas stan nazywany tu kondycją duchową — stan przygotowania na wysiłek życia.

Nie chodzi tu o wizualizację wiary jako ubezpieczenia NNW, które opłaca się mieć tak na dobrą sprawę jedynie w przypadku potężnej katastrofy. Chodzi tu o całokształt powszednich wyzwań stawianych nam przez życie niemal codziennie — od zarządzania czasem wolnym poprzez etykę pracy po różnego rodzaju relacje międzyludzkie, również tę najważniejszą i najtrwalszą w życiu człowieka, czyli więź, którą buduje on z samym sobą.

Kto zrozumie, że jest kochany — głęboko, bezwarunkowo i wiecznie — temu łatwiej będzie darzyć miłością siebie i otaczać nią innych. Kto przyswoi sobie etos chrześcijańskiego opamiętania, temu łatwiej będzie przyznawać się do błędu. Kto przyswoi sobie postawę przychodzenia do Innego takim, jakim jest, bez maski i retuszu, temu łatwiej będzie o szczerość i autentyczność w relacji z drugim człowiekiem. Kto z (duchowego) rozwoju uczyni swój priorytet, temu łatwiej będzie usuwać żądło z wszelkiej zasłyszanej krytyki. Kto zrozumie sens przypowieści o miłosiernym Samarytaninie, ten w każdym człowieku odkryje swojego bliskiego.

Te dyscypliny wchodzą z biegiem czasu w krew, stają się odruchowe i intuicyjne. A jednak wyrobienie tych mięśni zabiera lata treningu. Niektórzy, nieliczni, uprzywilejowani, wynoszą je z domu. Inni, nieliczni, również uprzywilejowani, żmudnie wypracowują je na terapii. Ale ten warsztat dostępny jest oprócz tego w ramach chrześcijaństwa, gdzie zyskuje się go na drodze relacji z cierpliwym, kochającym Innym. I tutaj, tak jak w wielu innych życiowych kwestiach, pewną głębię doznań osiąga się dopiero po czasie spędzonym na powszedniej praktyce — na zwyczajnym „chodzeniu ze swoim Bogiem” (Mi 6:8).

Powód trzeci: Wdzięczność

W sumie można by tu przejść od razu do punktu czwartego, bo powód trzeci skupia się po prostu na jednym wybranym mięśniu, którego rzeźba jest pochodną powszedniego uprawiania chrześcijaństwa. Ale, ponieważ przedstawiana lista jest subiektywna, mięsień ten zostanie tutaj omówiony bardziej szczegółowo.

Chodzi mianowicie o pewien życiowy myk, który można by porównać do tego, czego w różnych dyscyplinach sportu uczą praktycznie na samym początku, czyli do sztuki zmyślnego upadania. Ten życiowy myk to właśnie postawa wdzięczności.

Amortyzuje ona zarówno porażki, jak i sukcesy, chroni przed rozpaczą, zakapiornością i pychą, nadaje dniom lekkości i klasy. Wdzięczność to po prostu zamieszkanie w tej prawdzie, że jako ukochane dziecko Boga jestem błogosławiona ponad miarę tylko i wyłącznie z tego tytułu — nawet gdyby nic innego już nie miało mnie w życiu spotkać.

Wdzięczność to nie poprzestawanie na małym — przeciwnie, jako świadomość pewnego życiowego bogactwa zachęca do przedsięwzięć wszelkiego rodzaju. Równocześnie daje nam pewien dystans do własnych usiłowań, osiągnięć i porażek. Docenia to, że życie rozwija się w sposób nieskończenie i niewyobrażalnie różnorodny, a to, co najcenniejsze, pochodzi „spoza nas”.

Wdzięczność uwalnia nas do „życia z otwartą ręką”, o którym mowa w Kazaniu na Górze — do życia szczodrego, wręcz nonszalanckiego w dzieleniu się dobrem. Wyzwala od pazernego dbania o własny interes, od chuchania na ego, od grania na punkty, od licytowania się, kto więcej osiągnął lub kto komu zaraz Bóg-wie-co udowodni.

Usuwa przymus chorobliwego starania się o zachowanie kontroli na wszystkich możliwych poziomach. Umożliwia traktowanie wszelkich nieszczęść jako swego rodzaju luksusu — bo w końcu jeśli naszemu kontu nigdy nie grozi egzystencjalny debet, jesteśmy w stanie pokryć wszelkie koszty. Stać nas na to.

Powód czwarty: Wyjście z siebie

Można powiedzieć, że powyższe powody pasują również do innych systemów teologicznych, nie tylko do chrześcijańskiego, że mogą być wysnute z innych pism świętych, nie tylko z Pism Świętych Starego i Nowego Przymierza.

Co prawda, jako wieloletni praktykant chrześcijaństwa, uważam jego myśl za wyjątkową na tym tle, ale też mam świadomość, że — jak wyżej — pewną jakość doświadczenia osiąga się jedynie po znacznej czasowej inwestycji, a tę ulokowałam w chrześcijaństwie. Nie mogę być zatem obiektywna.

Tak czy inaczej, powód ostatni, choć nie najmniej ważny, ma więcej do czynienia z teologią chrześcijańską, nie tylko z etyką w ujęciu bardziej uniwersalnym. Otóż jedynie w chrześcijaństwie mamy do czynienia z Bytem całkowicie niezależnym, wszechmogącym i doskonale szczęśliwym w obrębie swojej istoty, który z własnej nieprzymuszonej woli wyzuwa się z siebie — i przyjmuje postać Innego (Ef 2: 6–11).

Odczuwa to wszystko, co było do tej pory cudzym udziałem. Patrzy na siebie cudzymi oczami. Podejmuje ryzyko całkowitego obnażenia (objawienia?), chociaż wie, że czeka Go odrzucenie. Pozwala, by to doświadczenie Go naznaczyło. Jednocześnie nie sprzeniewierza się Sobie.

Pozostaje Bytem pogodnym. Radosnym. Prawym. Nieskończenie przyciągającym błądzącego człowieka do Siebie niczym wielkie Słońce mocą serdecznego ciepła swojej natury. Czy to akt miłości? Na pewno. O tym mówi się najczęściej. O tym, jak wielka i bolesna była to ofiara. I o tym, że cała ta boska ekstrawagancja poszła — uwaga światła! — na człowieka, który ewidentnie ma coś, czego Bogu niezwykle potrzeba.

I dobrze. Wielowymiarowość zdarzenia wcielenia przesądza przecież o jego miejscu wśród moich powodów uprawiania chrześcijaństwa, bo jego zagadkowość zachęca do zadumy. Bo właśnie chodzi o to, że ten odruch Bożego serca, tak prostolinijny, intuicyjny i rozrzutny, był równocześnie przemyślany i ważki, a cierpienie nie było na niby.

Być może faktycznie Bóg, niczym szalony naukowiec, rozwiązywał w ten sposób pewną łamigłówkę. Z jednym wyjątkiem — On nie chował się w laboratorium. Stał się częścią własnego eksperymentu. Naszym Bliskim.

Na czym polega zdrowie?

Przytoczone tu powody nie mają być apologetyczne w swojej wymowie. W swoim założeniu mają być szkicem spontanicznym i zwięzłym, o ile to możliwe przystępnym, unikającym teologicznego żargonu.

Spis powstał w niedługim odcinku czasu, ale jest też aktualizowany na bieżąco pod kątem zgodności podanych tu powodów ze stanem faktycznym moich obecnych przemyśleń. („Poddawajcie samych siebie próbie: Czy trwacie w wierze?” — pyta impertynencko Paweł).

Po fakcie, i to naprawdę długo po fakcie, czyli po pierwszym spisaniu powyższych powodów, zaskoczyło mnie w pewnym momencie to, czego w tym zestawieniu nie ma. Nie ma zatem nic o wolności od grzechu i od poczucia winy, jaką chrześcijaństwo proponuje; nie ma też nic o uldze, jaką ma ono oferować w cierpieniu. Oczywiście wątki te pojawiają się pobocznie, ale faktycznie nie grają nigdzie pierwszych skrzypiec.

Jeśli chodzi o cierpienie — sprawa jest prosta. Nie ma dla mnie innej ulgi czy innej „łatwości” niż ta, która płynie z powodów opisanych powyżej.

Jeśli chodzi o wolność od grzechu, jest to na pewno powód zasadny, z tym że sformułowany dość negatywnie.
W moich powodach chodzi raczej o życie w pełni duchowego zdrowia, a nie tylko o brak poważnej choroby.

Jest sporo ludzi, którzy może i nie potrzebują pilnej interwencji specjalisty, ale żyją na wiecznym przydechu, pospinani, przygarbieni, poszarzali, obolali, nieczuli, osowiali. Lata mijają, a oni nie ruszają się z miejsca.

W moim odczuciu nie chodzi więc tylko o to, że chrześcijaństwo uchyla ciążący na nas wyrok. Chrześcijaństwo znacząco zmienia jakość istnienia już teraz — staje się źródłem wody tryskającej duchowym zdrowiem i energią
(J 4:14).

Karolina Zaremba

Wspieraj nas

Poniżej znajdziesz dane aby móc zrealizować przelew. 
Znajduje się tam również możliwość wpłaty w zagranicznej walucie.